Jestem kibolem Clapton FC, drużyny piłkarskiej z Forest Gate we wschodnim Londynie.
Szaleństwo z kibicowaniem na sto procent rozpoczęło się dla mnie kilka miesięcy temu i nie ustaje, trudno mi sobie dziś wyobrazić jakiś opuszczony mecz. Nie mówcie tylko, że nie interesujecie się piłką, bo piłka nie ma tu wiele do rzeczy. Oczywiście, jest ważna – jako pretekst do spotykania się i budowania więzi. Piłka jest bazą, na której powstaje (odradza się?) autentyczna, oddolna, pracownicza, równościowa kultura. Kultura ludowa.
A było to tak.
Przed kilku laty grono znajomych, kibicujących różnym znanym londyńskim drużynom (West Ham United, Tottenham Hotspur, Arsenal, Leyton Orient) poczuła odrazę do stargetowanego na klasę średnią biznesu, który lata temu przejął stadiony. West Ham United cieszy się co prawda estymą klubu robotniczego, co to jednak za robotniczy klub, pytają miłośniczki futbolu, na którego mecz wydać trzeba średnio 80 funtów? Trzecioligowy spektakl Leyton Orient kosztuje mniej, ale wciąż sporo dla słabo opłacanego pracownika 25. Grono znajomych powiedziało więc dość i, w liczbie kilkunastu, dwudziestu kilku osób, zaczęło umawiać się na Forest Gate, by oglądać potyczki ligowe Clapton FC – jednego z najstarszych angielskich klubów piłkarskich (rok założenia 1878). Dwa sezony później jest już nas na meczach od stu do prawie trzystu osób. To, co niezwykłe na meczach The Tons (a o czym poniżej), prątkuje i zaraża ludzi z różnych stron miasta w imponującym tempie. W przyszłym sezonie będzie nas pewnie już z pół tysiąca.
The Old Spotted Dog Field – miejsce, na którym The Tons rozgrywają swoje mecze, na pierwszy rzut oka wygląda jak porządne kartoflisko. Nie jest to żaden z imponujących, londyńskich obiektów piłkarskich. Rozłożone między wiktoriańskimi domkami boisko mogłoby być równiejsze, lepiej oświetlone, itd. Mamy tam jedną porządną trybunę dla stu widzów, ale zwykle niemal nikt na niej nie siedzi. Życie kibicowskie toczy się po przeciwnej stronie murawy, w blaszanej wiacie zmontowanej na konstrukcji z rusztowań. Od tych rusztowań nazwę wzięła ekipa aktywnych, śpiewających i skaczących ultra-kibiców: Scaffold Brigada.
Pierwsza wizyta na meczu Clapton FC zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Nieustający doping od pierwszego gwizdka do ostatniego (a w zasadzie sporo wcześniej przed pierwszym i na długo po ostatnim). Grono sympatyków doskonale przekrojowe: mnóstwo dziewczyn, sporo dzieci, niemało ludzi starszych. Aktywiści, punki, antyfaszyści, rodzice, „gajerowcy”, małżeństwa i pary – wszyscy spajani wspaniałą zabawą i sztandarową dla Clapton FC inkluzywnością. Podczas jednego z ostatnich spotkań minionego sezonu gościliśmy na Starym Psie drużynę FC Romanians, stworzoną i prowadzoną przez rumuńskich imigrantów w Londynie. Goście przywitani zostali oprawą, na którą składał się sporych rozmiarów transparent z napisem WELCOME oraz rumuńska, romska i bułgarska flaga. Wszystko to w związku z rządowo-tabloidową histerią na temat domniemanego zalewu Brytanii przez kolejnych wschodnich Europejczyków. Śpiewaliśmy kibicom gości na powitanie: Romanians are welcome, fascists are not!
Od ostatniego 8 marca jedną z największych, najbardziej widocznych flag meczowych jest ta z hasłem REAL ULTRAS ARE FEMINISTS. Na każdym meczu intonowana jest też przyśpiewka na nutę refrenu „Żółtej łodzi podwodnej” Beatlesów, u nas z tekstem: „We all live in patriarch regime”.
Ultrasi Tonsów nie znają instytucji młynowego – wodza, dyrygenta czy jak go jeszcze nazwać, który zarządza kibicami i ich zachowaniem podczas meczów. Na naszych meczach przyśpiewki intonowane są spontanicznie przez tych, którzy akurat mają na to ochotę. Byłem rozmiękczony ze szczęścia, gdy pierwszy raz usłyszałem 8-letniego kibica intonującego melodię, na którą odpowiada mu dwieście donośnych głosów. No, bajka, mówię wam.
Gramy w niskiej lidze, ale nie specjalnie tęsknimy za awansami. W wyższych ligach zaczyna się wysyp kłód pod kibolskie nogi: a to nie można pić piwa, a to trzeba siedzieć 90 minut w krześle (więc koniec z pląsami i tańcami), a to zabronione jest eksponowanie flag i wznoszenie okrzyków o politycznym wydźwięku. A my przecież od tego jesteśmy: by pić piwo, skakać, zdzierać gardła nie tylko dla drużyny, ale także ku pamięci Tonego Benna i Boba Crow’a zmarłych niedawno wybitnego socjalisty i znanego związkowca), przypominać światu radosną nowinę, że „Meggie died”.
Wynik każdego meczu oczywiście ma znaczenie, ale nie tak duże, jakby się to mogło wydawać. Uwielbiamy wygrywać, bo gdy wygrywamy cieszą się też z nami zawodnicy. Gdy przegrywamy wyraźnie jest im głupio, mimo że jak umiemy dajemy im do zrozumienia, żeby się zanadto nie frasowali – że i tak jest pięknie, bo jesteśmy razem: my i oni, czyli Royal We. Klaszczemy graczom, oni nam, czasem razem śpiewamy, czasem wspólnie skaczemy, bywa, że po meczu idziemy wspólnie na Tyskie. (Z niewiadomych mi powodów Tyskie jest napojem totemicznym na Clapton. Ma swoje przyśpiewki i flagi i, oczywiście, procentowo leje się go podczas meczów zdecydowanie najwięcej).
Oprócz zabawy są też między nami sprawy bardziej poważne. Klub, który powstał i przez dziesięciolecia prowadzony był jako otwarte stowarzyszenie, w wyniku nie do końca jasnych (ale wyjaśnianych) aktywności gra dziś jako własność jednego człowieka, tzw. „właściciela”. Z pewnością, nie jest to najbardziej intratny biznes, jaki można sobie wyobrazić, ale najwyraźniej przynosi jakieś (skrzętnie ukrywane) dochody. Stowarzyszenie Friends of Clapton FC od roku jest w ofensywnej walce o odzyskanie społecznej kontroli nad klubem. W walce, która, jak wierzę, już wkrótce zwieńczona zostanie sukcesem. Choć i bez tego wiadomo nam na rusztowaniach, że to my jesteśmy jedynym prawdziwym Clapton FC.
Dajcie znać, gdy będziecie odwiedzać Londyn, pójdziemy razem poszaleć na cotygodniowym karnawale.
You Tons!